Opowiem Wam pewną historię. Nie tak dawno podjąłem pierwszą prawdziwie męską decyzję w moim życiu. Przeprowadzkę.
Najpierw pojechały meble i różnorakie sprzęty, potem książki, podręczniki i inne mniej przydatne rzeczy. Na sam koniec w małym pokoju pozostała już tylko niewielka kupka różnorakich „pamiątek” i dość spora porcja periodyków. Ochoczo zabrałem się do pakowania gazet w wory – myśląc – A po co mi "wprosty" i inne "polityki" z 2005 roku? – nie wiedziałem jeszcze wówczas, że przydałyby mi się do pracy magisterskiej, którą w przyszłości napiszę, ale cóż takie życie. Kiedy wszystkie gazetki już pięknie spakowane w spokoju oczekiwały na swoją chwilę prawdy, moja szanowna rodzicielka grzecznie zapytała:
- Co zamierzasz z tym zrobić?
- Jak to co? – odparłem – wyrzucić.
- No tak, ale gdzie? – grzecznie zapytała mama.
- Do kosza? – powiedziałem z uśmiechem, jakby właśnie mnie ktoś zapytał o godzinę w sklepie z zegarkami.
Mama jednakże ze stoickim spokojem odparła: – Oddaj to lepiej do skupu. Przysłużysz się środowisku, dostaniesz parę groszy, a i śmieciarze będą mieli mniej roboty.
Na hasło „parę groszy” zareagowałem nagłym ożywieniem ciała i ducha. W podskokach wyrwałem się z domu i pobiegłem przed siebie. Dopiero mijając czwartą przecznicę zorientowałem się, że nie mam bladego pojęcia, gdzie jest najbliższy skup makulatury. Chwyciłem za telefon i już po chwili gnałem dalej, tym razem wiedząc, w którą stronę (tak naprawdę jechałem samochodem, ale bieg przez miasto brzmi bardziej dramatycznie).
Po parunastu minutach dotarłem na miejsce. Oczami wyobraźni widziałem już ten nowoczesny skup makulatury i innych odpadów. Szkło, aluminium, papier. Wszystko starannie posegregowane i przygotowane do dalszego transportu. Niestety zastana rzeczywistość mnie, jakby to ująć, zasmuciła. Mocno zdemolowany barak z jednym oknem (naturalnie zakratowanym) i stalowymi drzwiami (z dumnym napisem „biuro”) stał tuż obok czegoś, co w czasach swojej świetności służyło za garaż, a teraz jedynie wspomina jak to dobrze było za PRLu. Przed tą oto „ostoją ekologii” stała niewielka grupka osób. Dwóch bezdomnych panów z worami pełnymi aluminiowych puszek, starszy pan (raczej domny) z wózkiem pełnym różnego żelastwa i babulinka (status jej domności było mi ciężko ocenić) z plecakiem pełnym czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominał świeżo podwędzone żaluzje.
Wysiadłem więc spokojnie z samochodu i ustawiłem się przy tej kolorowej grupce, specjalnie się z nimi nie integrując. W końcu byłem laikiem w branży kolekcjonerstwa komunalnego, więc i tak niczego bym ciekawego nie dodał do już toczącej się dyskusji. W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć krótki fragment tego, co udało mi się usłyszeć (pozwoliłem sobie słowo na „k” zastąpić przecinkami):
Babulinka: – No gdzie on polazł? (to pewnie o właścicielu, który na stalowych drzwiach z dumnym napisem „biuro”, doczepił karteczkę z niemniej dumnym napisem „zaraz wracam”)
Pan Domny: – Pewnie znowu do sklepu. Wiesz jaki on jest, raz jest raz go nie ma.
Pan Bezdomny 1: – Czesiek, ale popatrz znowu obniżył ceny, aluminium za 3? Co on sobie myśli.
Pan Bezdomny 2: – Pamiętasz co mi tydzień temu powiedział, że od wtorku to ja muszę dwa razy tyle przynieść, żeby tyle samo kasy było.
Babulinka: – A ja za Gierka pracowałam w elektrowni na Siekierkach. A teraz śmieci zbieram.
Pan Bezdomny 2: – Ja byłem kolejarzem.
***
Tu rozmowa sprowadziła się do peanów na cześć PRL i pluciu na zgniły kapitalizm. Czekałem tylko aż garaż włączy się do rozmowy. Dopiero po 15 minutach ożywionej dyskusji pod „skup” podjechał zdezelowany polonez, którym samym swoim istnieniem konsumował ewentualne korzyści płynące z segregacji śmieci w tymże miejscu. Z samochodu wyszedł (choć może „wyszedł” to zbyt dynamiczne słowo, może lepiej będzie wyczłapał się) mężczyzna, na oko koło 30-tki, w modnym ortalionowym dresie marki Adidadi, mruknął pod nosem znane słowo na „K” i ruszył otwierać biuro. Po kilku chwilach spędzonych w swoim gabinecie (pewnie odbierał pocztę i dekretował faktury) podszedł do garażu, który na chwilę zamarł w trwodze, otworzył wielką kłódkę, odsunął wielkie bolce i utworzył drzwi.
Na widok zawartości garażu moim kompanom zapaliły się oczy – dla nich te sterty puszek i innych dóbr mieniły się niczym zaczarowany skarbiec Ali Baby. Ja przyznam szczerze, zacząłem się zastanawiać, jak właściciel skupu zamierza ponownie posegregować odpady, które rozkosznie rzucał jedne pod drugich w głąb garażu. Najpierw poleciała kolekcja puszek dwóch panów, potem uroczo rozrzucona na nich została zawrotność wózka Pana Domnego, by wszystko z gracją baleriny pan właściciel udekorowała żaluzjami z plecaka Babulinki. Na koniec z lekką trwogą podszedłem ja. Wszak mój łup nie był tak okazały jak kolegów po fachu... Pan właściciel pobieżnie spojrzał na dwa wielkie (dla mnie dodatkowo jeszcze ciężkie) worki wypełnione po brzegi mądrościami zacnych redaktorów, rzucił je na wagę, potem zgrabnie dokończył dzieła tworzenia góry odpadów, pięknie wymieszanych razem. Gdy już skończył się napawać swym arcydziełem, zaprosił nas wszystkich do biura i każdemu starannie odliczył po parę groszy. W me ręce wręczył monetę 5-złotową i zapytał czy mam wydać, bo mi się tylko 4.30 należy. Szczęśliwie miałem.
Po dwóch godzinach wróciłem z moją świeżo zarobioną gotówką do domu. Usiadłem na kanapie i zastanowiłem się, jaki morał płynie z tej opowieści.
Po pierwsze: na pewno warto się zastanowić, czy 4.30 za zebraną makulaturę, jest warte spalonej benzyny i wprowadzonych do atmosfery różnych mało ciekawych substancji z dwutlenkiem węgla na czele.
Po drugie: Czy punkty zbierające złom i inne tak naprawdę służą segregacji wszystkich odpadów, czy jedynie tych najdroższych?
I wreszcie po trzecie: Może zamiast biegać po skupach samemu zacząć segregować własne śmieci w bloku.
Tekst: Kacper Wojewódzki